Nieśmiertelny Sojuz-K16 stał się teraz strategicznym holownikiem. Zacumował w naszym doku bez większych trudności. Jak tysiące razy wcześniej zresztą. Tylko, że teraz żyliśmy w zupełnie innej rzeczywistości, no i przytransportował nam cholernie niezbędną do przeżycia rzecz, wodę. Księżycową wodę. Anochin targował się z dowódcą Północnej Bazy III, Makarowem, przez wiele długich dni, zanim ten dobrodusznie zgodził się podarować nam odrobinę. Jakby drań nie rozumiał, że my naprawdę nie mamy skąd jej wziąć, a oni przecież śpią na jej księżycowych złożach. Później problemem było dostarczenie jej tutaj. Dowódca okołoksiężycowej, po równie długich negocjacjach zadecydował, iż ostatecznie zrobi to „dla dobra ludzkości”. W każdym razie, jakoś tak wzniośle się o tym wyraził. Cwaniak miał do dyspozycji Sojuza, z systemem holującym New Fregat. To cholernie dużo. A co my mamy? Sczepione z nami, bezużyteczne teraz Progress XXI i prywatną New Shepard, które nadawały się tylko do latania na niedostępną Ziemię.
Od myślenia o tym wszystkim, rozbolała mnie głowa. Wsparta o poręcz, patrzyłam przez okno w kierunku, otoczonej ciemnym pyłem, Planety. Po początkowym szoku i panice, instynkt samozachowawczy czy tam przetrwania, jak kto woli, zdominował poczynania większości z nas. Energia życiowa, nerwowo wytracana w płomieniach rozgorączkowanych emocji, przerzucana była teraz w kierunku wytężonej pracy. Duża w tym zasługa Anochina. Mówią, że dobrego dowódcę poznaje się dopiero w sytuacji kryzysowej. To, co wydarzyło się kilka tygodni temu, z całą pewnością kwalifikowało się do miana takiego właśnie ekstremalnego zdarzenia. Anochin, prywatnie mąż i ojciec piątki dzieci, ogarnął się w tym wszystkim chyba najszybciej z nas. Może pomogło mu twarde wyszkolenie wojskowe a może przekonanie, iż bliscy jednak przeżyli apokalipsę. Diabli raczą wiedzieć. Dość, że pochwycił i trzymał nas teraz silną ręką.
Łyk ciepłej, wodnistej kawy, spływał do żołądka, przyjemnie rozgrzewając ciało. Niespokojne wspomnienia, przeplatane luźnymi przemyśleniami, nadal krążyły w mojej głowie. Ciężko wzdycham, wpatrując się w okryty szarością glob, sunący cicho pod nami. Moją uwagę przykuwają coraz wyraźniejsze zawirowania w atmosferze. Od dłuższego już czasu staram się dostrzec w ich strukturze jakieś nieszczelności. Lekki szmer w korytarzu sekcji działa rozpraszająco i na chwilę odrywam od nich wzrok. Wołodia też ma teraz przerwę w pracy. Widzę, jak nieporadnie mocuje stopy w uchwytach przy sąsiednim oknie. Odwracam wzrok, nie chcąc go peszyć. To kosmiczny turysta, który tu utknął. Przyleciał na trzy dni, z jedną parą spodni i garstką bielizny. Teraz dostał służbowy uniform na zmianę, nieco przykrótki, bo akurat innego nie mieliśmy. Ma w ręce pożyczony kubek ze słomką, z którego powoli i z namaszczeniem wypija jakiś płyn. Kątem oka widzę, że równie intensywnie jak ja, usiłuje skupić swoją uwagę na ciemnoszarej powłoce, otaczającej Ziemię. Pozwalając swobodnie przebiegać myślom przez zmęczony umysł, uświadamiam sobie, iż lubię jego towarzystwo. Wołodia to jeden z nielicznych mieszkańców stacji, który skutecznie broni się przed popadaniem w ponury stan beznadziei i otępienia. Wciąż chyba nosi w sobie żywą nadzieję, że na dole ktoś jednak przetrwał. „Na Syberii nie takie mrozy mieliśmy” - już kilkakrotnie próbował zasiać w nas cień tej nadziei, kiedy Dowódca ponownie obwieszczał, iż nadal brak jest jakiegokolwiek sygnału z Ziemi.
---
- Ta nieszczelność w śluzie mogła nas zabić, idiotko! - darł się tak, że niemal cała Baza trzęsła się w posadach. Tym razem jednak nikt nie próbował go uspokoić. Nawet Dowódca stojący z boku, słuchał tylko, sprawiając wrażenie zamyślonego, jakby nieobecnego.
- Szmata i gary zmywać! Potem całą Bazę wyliżesz! Zejdź mi z oczu!
Drgnęła, ciężko oddychając, ale wciąż stała w miejscu. Chciała coś jeszcze powiedzieć, ponownie się wytłumaczyć, ale ostateczne pod naporem wzroku Sierżanta, wyszła. W pomieszczeniu zaległa ponura cisza. Żołnierze i kilku cywili, oderwanych od swoich obowiązków krzykami, teraz powróciło do przerwanej pracy. Sierżant spojrzał wyczekująco na Dowódcę. Ten jednak nic nie odpowiedział. Odwrócił się na pięcie i wyszedł do swojej kwatery.
- To z przemęczenia. Przydzieliłeś jej za dużo obowiązków. - Stojący za plecami Sierżanta Inżynier, próbował go trochę stonować.
- Właśnie widzę. - Ten wycedził po chwili, zaciskając zęby w zdenerwowaniu. - O mały włos nie doszło przez nią do skażenia. Jak tak dalej pójdzie, to zdechniemy tu w radioaktywnych oparach.
Spojrzał na wskazania sensorów, wyświetlane na monitorach. Nadchodziła kolejna pyłowa nawałnica.
- Jeszcze i to! Szlag! Ściągnij ludzi i maszyny z terenu! Na dziś starczy. - Zamyślił się przez chwilę, po czym dodał, już dużo spokojniej i ciszej: - I wyślij ją do łóżka. Niech porządnie wypocznie. Jutro będzie potrzebna.
---
W korytarzu panuje taka cisza, że gdyby nie szum wentylatorów, pewnie słyszałabym bicie własnego serca. Widok za oknem, nie ulega większym zmianom. W głowie pobrzmiewają mi twarde słowa Anochina: „Nadzieja, to ważna rzecz, ale teraz musimy wdrożyć rozwiązania, które pozwolą nam tutaj przetrwać. Nawet zakładając, że ktoś się jednak pod nami uchował, to z całą pewnością ma teraz dość swoich problemów, aby zajmować się jeszcze naszymi. My zresztą też nie moglibyśmy nic zrobić, aby mu pomóc. Taka jest brutalna prawda. Musimy przyjąć, że zniszczeniu uległa cała infrastruktura na powierzchni Ziemi, w tym drogi, lądowiska, więc na razie nie ma opcji, abyśmy tam mogli wylądować.”
Przełykam głośno kawę, lekko się krztusząc. To sprawia, że przez moment ja i Wołodia patrzymy na siebie. - Dobry chłopak, troskliwy. - Przez myśl przelatuje mi szybka refleksja. Przestaję kaszleć i gestem dłoni daję mu sygnał, że już dobrze. Obracamy się i ponownie wypatrujemy czegoś w ponurym widoku, rozpościerającym się za oknami. Coraz cięższe myśli przetaczają się przez moją głowę. - Ci z okołoksiężycowej nie mają aż takich problemów. Są bardziej zżyci z mieszkańcami księżycowych baz naziemnych. Mają lepiej obcykaną wymianę towarów. Uniezależnili się w dużo większym stopniu od ziemskich zasobów niż my. I zrobili to niemal od razu. - Spuściłam oczy, wypuszczając głośno powietrze. Tym razem ostrożniej pociągnęłam przez słomkę łyka wodnistej kawy. Ból głowy zaczął się wzmagać. Teraz czuję wyraźnie, jak pulsująco narasta. - Może ta reglamentowana w mikroskopijnych ilościach kofeina coś pomoże. - Pociągnęłam kolejny łyk. - Nie mam sumienia prosić o coś przeciwbólowego. Nie mamy skąd brać leków, więc ich zapasy pewnie wkrótce i tak ulegną wyczerpaniu.
Cichy brzęczyk komunikatora wyrwał mnie z ponurego zamyślenia: - Odprawa w Sekcji Dowodzenia za dziesięć minut. - Spotykam się z nieco zdziwionym wzrokiem Wołodii, jednak oboje nie zdobywamy się na żaden komentarz. Wydaje mi się jedynie, że głos Anochina jest nieco bardziej podekscytowany niż zwykle. – Ciekawe, co tym razem? – Odczepiamy się od uchwytów i przemieszczamy, sunąc niezbyt płynnie w powietrzu, w kierunku centralnej sekcji.